Recenzje najnowszej płyty w prasie i na portalach internetowych:
REVIEW – Uve Zickel (collaborator on Progarchives) FACEBOOK
Wywiady w prasie i na portalach internetowych:
Wywiad Łukasza Foldy (lipiec 2012, popupmusic.pl)
Recenzja Samsary, Łukasz Folda (GIM.art.pl)
Wywiad Pawła Gzyla (NOWAMUZYKA.pl)
Artykuł a (16 maja 2005)
Krótka recenzja na stronie LESINROCK.com (jez. francuski)
Recenzja na stronie MUSIKANSICH.de (jęz. niemiecki)
„Ślad po nas zostanie” – wywiad z perkusistą (PROGROCK.ORG.PL)
„Psychodeliczny finał polenmARkT” (artykuł na stronie UWOLNIJMUZYKE.PL)
FILIP ŁOBODZIŃSKI – Newsweek (marzec 2010):
Dawno już nie miałem takiej ochoty, ba, potrzeby powtórzenia dopiero co wypitego napoju. Otwocka Oranżada zdecydowanie mnie i rzeźwi i krzepi. Krautrockowe, doprawione pełnym zestawem intrygujących brzmień old- i niuskulowych to bardzo dobry przepis. A Jeśli dodać do tego bąbelki w postaci osobowości poszczególnych muzyków , otrzymujemy fenomenalny koktajl który przenika w żyły i czyni dobrze. Oranżada na trzeciej płycie ujawnia wielkie i potrzebne zalety, czyli: powściągliwość(muzyka która choć bogata jest czytelna) powściągliwość (zamiast popisów instrumentalnych mamy piękne muzyczne obrazy) powściągliwość (teksty nie udają wierszy, są niegłupie ale przy tym nie pouczają). Zamawiam stałą dostawę.
RAFAŁ KSIĘŻYK – Machina (marzec 2010):
Zaistnieli jako jeden z niewielu polskich zespołów odwołujących się wprost do psychodelicznego rocka. Po czterech latach milczenia i w składzie rozbudowanym do kwartetu wracają z trzecim albumem. „Samsara” to ich najlepsza płyta, przekonująca, że są dojrzałą grupą o uniwersalnej wizji nieuwikłanej w stylistyczne getta i trendy. Już od pierwszych dźwięków Oranżada stwarza angażującą, intymną atmosferę, gdzie transowy nerw muzyki przeplata się z egzystencjalnymi tekstami. To nie tylko ciekawe piosenki o głębszym oddechu. „Samsara” okazuje się dziełem długodystansowym, którego dobrze rozegrane napięcie nie słabnie przez godzinę. A po drodze można smakować plastyczne brzmienie i aranżacje, w których rockowe trio celnie wzbogacają instrumenty perkusyjne, dęte, nagrania z otoczenia i psychodeliczne efekty. To będzie jedna z rockowych polskich płyt roku.
RAFAŁ ZIEMBA – portal PROGROCK.ORG.pl
To już trzeci album Oranżady. Czekałem na niego bardzo długo, ale wiedziałem że warto, że chłopaki znów mnie nie zawiodą. Troszkę zdziwiła mnie okładka, tak zupełnie inna od poprzednich, ale przecież też bardzo dobra. Po kilku przesłuchaniach Samsary już wiem, że jest to płyta o klasę lepsza od debiutu (choć na nim jest moje ulubione 1440) i o pół klasy od swej poprzedniczki Drzewa W Sadzie Zdzikły. Muzycznie dojrzalsza. Teksty natomiast stoją nieustannie na wysokim poziomie. Muzycy Oranżady swą twórczość określają mianem ‚psychodelicje’. Wielu z Was może nie wiedzieć co się pod tą efektowną nazwą kryje. Według mnie jest to połączenie psychodelicznych brzmień końca lat sześćdziesiątych i krautrocka oraz rytmiki post punka. Nie chciałbym brzmieć jak reklama herbaty (chociaż w przypadku Oranżady to ma nawet swój sens:)), ale… Wyobraźcie sobie jak Chris Rea wykonuje najbardziej psychodeliczną wersję Road To Hell. Wyobraźcie sobie wokal Maćka Maleńczuka gdyby chciało mu się śpiewać. Wyobraźcie sobie teksty na poziomie Voo Voo, który jest możliwy do osiągnięcia jedynie przez nielicznych. Wyobraziliście to sobie już? A to dopiero niektóre z elementów zawartych w pierwszych trzech (wyłączając pierwszą, instrumentalną kompozycję) utworach. Świetne partie gitar, rewelacyjne teksty oraz niesamowicie charakterystyczny wokal. Ale to oczywiście nie pełny obraz muzycznego zjawiska o tytule Samsara. Wyobraźcie sobie jeszcze: Post punkową rytmikę rodem z New Model Army, Joy Division czy wczesnego The Cure oraz naszych rodzimych zespołów: Siekiery oraz DHM. Eksperymenty dźwiękowe przypominające z jednej strony krautrock, z drugiej Ściankę z okresu Białych Wakacji. Chwytliwość motywów i refrenów tak rzadko spotykaną w dzisiejszej muzyce. I jak wam to brzmi? Ja mogę zagwarantować jedno – nie zabrzmi wam to dobrze ‚na sucho’. Nie można sobie tego wcale wyobrazić, choć o to prosiłem. Żądałem więc niemożliwego, bo tak naprawdę trudnym zadaniem jest porównanie Oranżady do jakiegoś konkretnego zespołu, czy nawet nurtu muzycznego. Jeśli zwrócicię uwagę na partie gitarowe w utworze Droga, wokal w Statku, przebojowść Samsary, czy wreszcie improwizacyjny, choć zwarty charakter kompozycji Impro-Miron to z pewnością zakochacie się w tej płycie tak samo jak ja. Warto wspomnieć, że Impro-Miron to kolejny hołd dla Białoszewskiego złożony przez zespół. Na poprzedniej płycie można usłyszeć muzykę Oranżady do wiersza Szare Eminencje Zachwytu (to ten o łyżce durszlakowej, jeśli nie kojarzycie:)) – zakochacie się w tej płycie tak samo jak ja. Oranżada nagrała kolejny świetny album, będący na pewno kandydatem do miana Polskiej Płyty roku 2010 w moim rankingu. Zachęcam wszystkich do jej zakupu i oddania się dźwiękom, jakie potrafi wytworzyć tylko Oranżada. Jestem wielkim fanem tego zespołu i wierzcie mi – to najlepszy ich album jak do tej pory. Świetne kompozycje i aranżacje, rewelacyjny klimat i bardzo dobra szata graficzna. Czy potrzeba czegoś więcej?* 4,5/5 *wielu pewnie powie – niskiej ceny. Proszę bardzo – album kosztuje 27zł plus specjalna herbata gratis. To co, może nie ściągajcie jej jednak z sieci?
ROBERT SANKOWSKI – Gazeta Wyborcza (18 marca 2010):
Coś dla wielbicieli muzycznych odlotów. Otwocka Oranżada od kilku dobrych lat próbuje zabełtać w głowie specyficznym muzyczny koktajlem. O ile jednak na dwóch pierwszych płytach zespół pozostawał wierny psychodelicznym podróżom i krautrockowym transom, o tyle na „Samsarze” otwiera się na nowe brzmienia. Ten album to wciąż niezła porcja odjazdowych zgrzytów i dźwiękowej hipnozy od czasu do czasu po mistrzowsku ubarwianych saksofonowym solo, afrykańskimi rytmami czy jazzowymi improwizacjami. Spora część nowych piosenek Oranżady okazuje się jednak właśnie piosenkami. Może nie w radiowym tego słowa znaczeniu. Do pisanych według schematu zwrotka-refren-zwrotka chwytliwych przebojów Oranżadzie wciąż daleko. Ale już gdzieś w okolicach VooVoo („Droga”) czy Pogodno (utwór tytułowy) „Samsarę” dałoby się postawić.
Recenzja na stronie WE ARE FROM POLAND:
Dziś prawdziwej oranżady już nie ma. Takiej kupowanej w obskurnych, brunatnych butelkach 0,33 albo w plastikowych woreczkach, z dołączoną rurką. Trzeci album otwockiej Oranżady sprawia podobną przyjemność, gdyż obcowanie z Samsarą można porównać od odlotu dzieciaka z lat 80. delektującego się owym landrynkowym płynem.
Można Samsarę smakować, można ją chłonąć. Na trzeciej płycie zespół rozwinął skrzydła. Liczba zaproszonych gości przekroczyła skład grupy. Dorzucając do tego mnogość instrumentów (m.in. fujarki i inne ludowe cudaki – to cytat) brygada z Otwocka stworzyła płytę gęstą, barwną, a jednocześnie lekkostrawną, mimo licznych eskapad w kosmos. Uwielbiam Drogę, która dzięki gwizdom i charakterystycznej gitarze kojarzy mi się ze ścieżką dźwiękową serialu Crime Story. Z kolei w utworze Przecież to masz słyszę… Skaldów. Tak, tych Skaldów. Nie chodzi mi o hiciory typu Z kopyta kulig rwie, ale o album Krywań, Krywań. I rozwala mnie kończący wydawnictwo utwór Impro-Miron. To właściwie mini-słuchowisko radiowe. Z dialogiem równie zwariowanym jak muzyka i z linią melodyczną gitary na modłę wyliczanki Panie Janie. Rafał Księżyk w Machinie ulokował Samsarę na szczycie najlepszych rockowych płyt tego roku. Zgodzę się, ale pewnie będzie to jedna z najbardziej niedocenionych rzeczy AD 2010. Oranżada ze swoim pomysłem na muzykę stoi zbyt obok, jest z innej bajki, nie rozpieszcza nastawionego na konkret młodego słuchacza, więc przyciągnie do siebie tylko podobnie myślących outsiderów. Czy znajdzie się ich tylu, by grupie zapewnić wystarczający komfort funkcjonowania? Nie wiem. Widzę to po sobie. Sam potrafię docenić wielkość Samsary, ale opijanie się gazem z butelki już dawno przestało mi dostarczać spodziewanego efektu. http://wearefrompoland.blogspot.com/2010/03/oranzada-samsara-obuh-2010.html
Recenzja na niemieckojęzycznej stronie MUSIK AN SICH:
Die polnischen ORANŻADA liefernmit Samsara ein kleines Meisterwerk ab.
Psych und Spacehörer müssen hier allerdings zugreifen! Wolfgang Kabsch
„Ślad po nas zostanie” wywiad z perkusistą Oranżady – Arturem Rzempołuchem (portal PROGROCK.ORG.PL)
Oranżadę bardzo lubię i cenię już od czasów pierwszej płyty. Psychodeliczne granie, które już od kilku lat serwuje nam ten niezwykły zespół nie spotkało się jednak do tej pory z tak wielkim uznaniem na jakie zasługuje. Nadchodzi czas, by w końcu to zmienić. Dwa miesiące temu ukazał się trzeci krążek tej formacji, zatytułowany „Samsara”. Dało mi to świetny pretekst do przeprowadzenia wywiadu z perkusistą Oranżady – Arturem Rzempołuchem.
ProgRock.org.pl: Minęło półtora miesiąca od wydania waszej trzeciej płyty „Samsara”. Jakie są pierwsze reakcje na album? Macie szansę na bestseller?
Artur Rzempołuch: To zależy czego się oczekuje. Reakcje są według nas znakomite jeśli chodzi o krytykę. Ukazało się kilka recenzji w prasie i w necie, wynoszących ten album na piedestały. Choćby Filipa Łobodzińskiego w Newsweeku, który nie wynajduje w zasadzie żadnych wad a Rafał Księżyk w Machinie posunął się nawet do mianowania jej rockową płytą roku 2010. Pozostałe albo równie mocno opiewają nasz talent albo rzadziej, są bardziej powściągliwe w pochwałach, ale i tak wychodzi na plus. Dotąd nie spotkaliśmy się z recenzją krytyczną. To musi cieszyć. Aż strach pomyśleć jak miażdżąca będzie recenzja krytyczna jeśli się pojawi… Ha, ha…. Co do bestselleru to nie mam złudzeń, że popularności dużej raptem nie zyskamy, bo mimo melodyjności płyty, nadal daleko nam do komercji typu Feel czy Doda. Myślę, że po prostu już tacy jesteśmy, iż nawet gdybyśmy chcieli wyprodukować proste hity to i tak po drodze przyplączą nam się dźwięki, pomysły, które zrobią z tego oranżadowe psychodelicje. Tak po prostu czujemy. Natomiast mam nadzieję, że to taka płyta, która za lat kilka lub naście zapisze się w kanonie polskiej muzyki rockowej wyraźnymi literami. Bo że będę nieskromny, to ambitna płytka i odkrywa się ją powoli. W takim aspekcie jest szansa na „bestseller” i to cieszy, bo ślad po nas zostanie.
Wasz styl nie przechodzi wielkiej metamorfozy, choć ewoluujecie z płyty na płytę. Czy uważacie, że „Samsara” jest waszym najlepszym albumem, czy też większym sentymentem darzycie któryś z wcześniejszych albumów?
To naturalne dla większości chyba artystów, że najświeższe dzieło uważają za najlepsze. Tu się nie różnimy od reszty. Ciekawe, iż podczas nagrywania byłem chyba najbardziej krytycznie do niej nastawiony z całego zespołu. Jednak w miarę odsłuchiwania ścieżek kształtowało się brzmienie, powstawały pomysły aranżacyjne, numery się zmieniały choć niby nadal te same. Od niechęci doszło u mnie do miłości. Tak więc teraz myślę, że to najlepszy nasz album. Jest najbardziej zwarty i jednolity, a jednocześnie bogaty. Jak sam wspomniałeś, muzyka ewoluowała. Nie znaczy to, iż poprzednich płyt nie lubimy. Zdajemy sobie sprawę z ich wad i niedociągnięć, teraz nagralibyśmy je na pewno inaczej, są to jednak nasze dzieci a my staramy się być kochającymi rodzicami. Poza tym, co by nie mówić, można z nich wyjąć kilka naprawdę dobrych kompozycji.
Nie koncertujecie zbyt wiele po Polsce. Kiedyś był taki okres, że wydawało mi się, że jesteście bardziej popularni w Niemczech, niż u nas. Kiedy będzie można wejść na stronę Oranżady i zobaczyć piękną rozpiskę trasy po Polsce?
Ha… No właśnie! To nie takie proste. Gdy chce się robić ambitną muzę, to trzeba liczyć się z faktem, że będzie się artystą niszowym. A na tej działce żeby można było dużo grać i przy tym zarobić coś, to trzeba mieć potężną markę, czyli nazywać się na przykład King Crimson. W latach sześćdziesiątych ludzie mieli więcej czasu i bardziej chłonęli sztukę. Zespoły wtedy startujące miały większą szansę na zaistnienie, potem pozostawało tylko wydawać regularnie płyty i ugruntowywać pozycję. Dzisiaj ludziska zabiegani nie mają czasu na wsłuchiwanie się. Albo ich coś zaatakuje od razu melodią i przystępnością, albo nie zwrócą uwagi. Tak więc jak nie ma popularności na skalę masową, jak nie grają Cię co chwila w radiu, to masz niewielkie szanse na dużą, udaną trasę. A granie koncertów, do których się dokłada jest dla nas nie do przyjęcia, chyba że chodzi w jakimś konkretnym przypadku o duży prestiż czy coś w tym stylu. Wiem, że jest dużo ludzi którzy kochają takie dźwięki, ale do nich musi dotrzeć informacja, że taki band istnieje i że gra taką a nie inną muzykę. Jak jesteś mało znany, to maleją szansę aby plakat o koncercie kusił skutecznie. Są miejsca w których grywamy regularnie co jakiś czas. Tam nas znają i tam zawsze mamy pełen aplauz, słuchacze wiedzą na kogo przychodzą, domagają się konkretnych utworów.
W Niemczech istotnie, może poza jednym średnio przyjętym występem, wszystkie (a było ich trochę) okazały się rewelacją. Doskonałe przyjęcie, owacje. Bardzo miło wspominam występ na Klangbad Festivalu obok m.in. Embryo, czy Absynt Minded. Zostaliśmy zaproszeni przez Joahima Immlera z legendarnej formacji Faust, który urzeczony naszym występem osobiście nam pogratulował i zaprosił do zwiedzenia swojego studia. Fajna tam była atmosfera, zupełnie jakbyśmy się przenieśli w epokę dzieci kwiatów. Bardzo udaną mieliśmy ostatnio traskę po Słowacji. Nie wiem co jest przyczyną tego, iż za granicą nas bardziej cenią? Może mają większe zapotrzebowanie na sztukę? A może jesteśmy dla nich po prostu egzotyczni i już przez to ciekawi? Przyznam, iż nie wiem czemu jest tak jak jest.
Tak więc wracając do pytania, jeśli przyjdą czasy, że ludzie znowu zaczną poszukiwać i chodzić dużo na koncerty a my będziemy jeszcze tworzyć, to może taka trasa o jakiej mówisz powstanie.
Wasze inspiracje muzyczne są bardzo „niestandardowe” jeśli chodzi o Polskę. Muzyka punk czy twórczość Davida Bowiego są, powiedzmy, jeszcze w miarę znane. Ale skąd w was taka fascynacja krautrockiem i zupełnie nieznanym u nas Silver Apples? Dziś przecież wszyscy chcą grać jak britpop, czy tą całą nową rockową falę z Wysp…
No widzisz, większość właśnie myśli podobnie i pyta czemu chcemy tak grać. A to nie jest tak w ogóle. My się nie nastawiamy na takie a nie inne granie, nie zakładamy nic, nie planujemy stylu, nie myślimy czy zabrzmieć jak ten, czy tamten nasz idol. Powiem więcej, nigdy nie zrozumiem jaki jest sens grać tak samo jak inny zespół, choćby najlepszy. Przecież on już tak gra. Po co kalkować. Trzeba robić swoje. I robimy. To, że w naszej muzyce można momentami odnaleźć echa, klimaty krautrocka, space rocka, że spowija ją czasem woal psychodelik, to po prostu echa tego, co w nas siedzi, na czym wyrastaliśmy. To naturalnie odbija się w naszych kompozycjach, bo tak się ukształtowały nasze dusze i tak już mamy po prostu. Ale nigdy w przypadku żadnej kompozycji nie planowaliśmy, że ma brzmieć jak konkretny wykonawca, czy konkretny styl. A skąd fascynacja taką akurat muzyką? Wiesz, spotykaliśmy się przez lata prawie codziennie i słuchaliśmy muzy sącząc piwko itd. Ile można słuchać w kółko genialnego skądinąd Hendriksa, Zeppelinów, Doorsów. Jako że mamy wrodzoną miłość do muzyki, naturalną koleją rzeczy poszukiwaliśmy czegoś nowego, niekoniecznie pod względem daty wydania, ale pod kątem oryginalności, ciekawych brzmień itp. A jak mówią szukajcie a znajdziecie. Tak więc dotarliśmy do krautrocka i wchłonęliśmy go z miejsca. Tak zaniosło nas do Francji, gdzie działa moja ulubiona chyba kapela – Gong. Tak doszliśmy do jazzu, akustycznego, elektrycznego, free, czy do awangardy spod znaku Freda Fritha, czy Johna Zorna. Zafascynowało nas to, że można grać muzykę tak różnie, tak inaczej a ciągle tak absorbująco i ciekawie. Ci wykonawcy to po prostu wielcy indywidualiści i może to nas tak kręci? A co do britpopu, bardzo lubię Blur.
Zaintrygowała mnie okładka „Smasary”. Wcześniej dobieraliście sobie psychodeliczne, pastelowe obrazki. Skąd nagle pomysł, aby mierzyć do potencjalnego klienta z pistoletu?
To proste. Dotychczas okładki projektowałem i robiłem ja a tym razem nie dotykałem się. Pomysłodawcą był Robert, my zaakceptowaliśmy. Całość wykonał nasz dobry kumpel i fan, a przy tym zdolny grafik. Tak jak inne są umysły mój i Roberta, tak inne są okładki. Mi zawsze było bliżej do psychodelii i pacyfizmu a Robert miał zawsze bardziej rogatą duszę, zadziorną i punkową. Może to jest klucz do muzyki Oranżady, do własnego stylu. To, że mimo spędzonych razem lat i wspólnego słuchania płyt każdy z nas ma jednak zupełnie co innego w głowie. W takich przypadkach są tylko dwa wyjścia. Albo ludzie nie potrafią się dogadać i nie ma nic, albo potrafią swoje indywidualne pomysły skleić razem, stworzyć w własnych wrażliwości nową jakość. U nas na szczęście ta druga opcja rządzi.
Co płyta to inna wytwórnia. Był ArsMundi, Microfon a teraz Obuh Records. Czy aż tak trudno znaleźć odpowiedniego wydawcę? Jaka wytwórnia była by dla Was idealna?
Taka, która ma możliwości i zapewniłaby dużą promocję, ale jednocześnie nie próbowałaby wpływać na muzykę. ArsMundi prowadzi zacny człowiek, ale to malutka firma. Naszą pierwszą płytę wydał równolegle z „Powstaniem warszawskim” Lao Che. Chłopaki z Lao mieli dobry pijar, temat nośny, dużo o nich pisano, co zaowocowało sprzedażą płyt. Okazało się, iż firma nie ma takich finansów, by bez zostawienia innych spraw poradzić sobie z tym tematem. Trzeba było wytłoczyć dużo płyt dla Lao Che a koleją rzeczy Oranżada zeszła na dalszy plan. Tak więc oprócz samego wydania płyty, firma nie zrobiła w zasadzie nic, by ją wypromować. Zrażeni takim obrotem spraw drugi album postanowiliśmy wydać sami. I tak powstał label MicrofonRec. Obecnie mamy mniej czasu, porodziły się co niektórym nowe dzieci, basista prowadzi prężną firmę sprowadzającą do kraju yerba mate, więc nie miałby kto zajmować się odpowiednio nowym wydawnictwem. Dlatego przypomnieliśmy sobie o istnieniu Obuh Records. Z Wojckiem znamy się od dawna, czyli od pierwszej płyty, bo to w jego studiu powstawał nasz debiutancki album. Najprężniejszy w zespole przedsiębiorca, czyli Robert, dogadał się z Wojckiem i tak „Samsarę” firmuje ta zacna i kultowa oficyna.
Pierwszy raz usłyszałem Was milion lat temu w programie Hołdysa, w którym zaprezentowaliście trzy numery (przynajmniej tak mi się wydaje…), z czego w pamięci zapadł mi od razu „1440”. Ostatnio podobno gościliście na scenie u Kuby Wojewódzkiego. Co się działo między tymi dwoma wydarzeniami? Chciałbym coś usłyszeć o historii Oranżady.
Oj, działo się wbrew pozorom sporo. U Kuby Wojewódzkiego to już nasz drugi występ, pierwszy raz graliśmy tam po wydaniu drugiej płyty. Pamiętam, że gośćmi byli Małgorzata Domagalik i Tomasz Lis. Jeśli chodzi o takie multimedialne sprawy, to zagraliśmy w programie Taper w TVP Kultura do niemego filmu Chaplina – „The Cure”. Potem wzięliśmy na warsztat większy kaliber i zagraliśmy sporo koncertów grając do innego dzieła Chaplina – „Brzdąc”. O ile przy „The Cure” wykorzystaliśmy z braku czasu wiele motywów z naszych nagrań, o tyle „Brzdąc” dostał zupełnie nowe dźwięki, specjalnie dla niego spłodzone. To zarazem dużo większa doza improwizacji w stosunku do naszych płyt. Prezentowaliśmy ten spektakl kilkakrotnie w kraju, jak i w Niemczech. No właśnie, Niemcy. Sporo tam graliśmy. Kilkakrotnie w Berlinie. Ponadto w Bremie, w Hamburgu, czy na wspomnianym wcześniej festiwalu. Tam też ukazały się nasze nagrania na trzech, czy czterech składankach. Ponadto zaistnieliśmy na kompilacjach słowackich, krajowych, czy przygotowywanych na rynek europejski, jak „Shortcut To Polish Music”.
Poza wyjątkami gdzie tekst napisałem ja, czy specjalnie dla nas Bogdan Loebel, oraz czerpaniem z twórczości Mirona Białoszewskiego, teksty piszą Robert oraz Michał. Obaj mają swój specyficzny styl. Są to z reguły mocno życiowe tematy. Gdy nie ma się już 18-stu lat a trochę się poznało stron życia, jasnych i ciemnych, to przy dużej wrażliwości tematy same się nasuwają. Dużą bazę dla składania wyrazów w sensowne formy stanowią duże ilości książek jakie chłopaki przeczytali. My jesteśmy jeszcze z tego pokolenia, które dużo czytało i czyta. Mamy otwarte umysły to i różną literaturę wchłaniamy. Tak więc nie doszukiwałbym się konkretnych wzorców. Myślę, że wzorcem jest życie i jego głęboka analiza, osobiste pytania o sens istnienia.
Czego wam życzyć na przyszłość?
Zdrowia. A tak poza tym? No chyba ciut większej popularności. Nie chodzi o to, by być sławnym i mieć piękne fanki, a raczej o to byśmy mogli uzyskać taki komfort pracy, aby bez przeszkód jakie nieraz napotykamy, tworzyć, grać i wydawać nowe płyty. No i oczywiście życz nam ciągłej weny
Trzy słowa dla czytelników portalu progrock.org.pl… Napijcie się Oranżady… no, są trzy, ha, ha
Dziękuję za wywiad, gratuluję kolejnego świetnego albumu, trzymam kciuki za przyszłość Oranżady, oraz mam nadzieję, że na następny album będziemy czekać trochę krócej, niż na „Samsarę”
Dziękuję w imieniu zespołu i żywimy taką samą nadzieję rozmawiał RAFAŁ ZIEMBA
Kręta droga rockowej psychodelii w kierunku melodyjnego popu.
Wywiad ze strony Górnośląskiego Informatora Muzycznego
Jak dźwięki Can, Neu, Faust i wczesnego Pink Floyd trafiły do Otwocka?
Michał Krysztofiak: Przez Artura, on jest takim hipisem do tej pory, on to w nas zaszczepił. Prawda jest taka, że spotykaliśmy się dzień w dzień we wspólnym gronie, siedzieliśmy u niego w pokoiku dwa na dwa metry i słuchaliśmy tej muzyki, on ją puszczał.
Artur Rzempołuch: A ja tę muzykę znam od swoich starszych kolegów. Gdy byłem dzieckiem usłyszałem o kimś takim jak hipisi, zapytałem matkę kim oni są, a gdy się dowiedziałem powiedziałem ku jej zgrozie, że jak będę starszy, zostanę hipisem. Życie się tak potoczyło, że poznałem ludzi starszych od siebie, którzy zaszczepili mnie muzyką – jeszcze przywożoną do Polski na winylach przez marynarzy. I tak poznałem scenę niemiecką – krautorockową czy Gong z Francji i oczywiście cała psychodelię amerykańską. Zawsze miałem hip-chatę, bo mama wolała, żebym ja siedział w domu, nawet jeśli robiłem różne dziwne rzeczy, wolała żebym był w domu, zamiast się gdzieś włoczyć, przychodzili do mnie ludzie, siedzieliśmy całą noc, słuchaliśmy muzyki i tak było przez lata.
Poza tym od dziecka miałem duszę DJa, na imprezach rodziców puszczałem pocztówki na Bambino, musiałem być przy tym pierwszy, a później miałem taką misję, nie myślałem o tym – to się dzieje wewnętrznie, ale zawsze jak ktoś przychodzi to mu puszczam muzykę i tak chłopaki to poznali.
Co Was jeszcze inspiruje poza pyschodelicznym rockiem? Nazwa Waszego zespołu kojarzy mi się z tekstem z Hydrozagadki: „Napijmy się oranżady!”. Idąc dalej, Wasz ubiór, styl, grafiki na płytach kojarzą mi się z absurdalnym humorem, hipisowską estetyką, Monty Pythonem.
MK: Tak. My już mamy prawie 40. lat wszyscy, poza tym smykiem, który nosi za nami graty – chłopak z Żywiołaka, który jest u nas na stażu (śmiech), i dla nas ta oranżada to jest synonim lat 70., 80., PRLu, a co do tekstu z Hydrozagadki – to pewnie też, ale to jest na drugim miejscu.
AR: Jest to dla nas kultowy film, jest to jedno źródło, właśnie: „Napijmy się oranżady!”, a druga rzecz jest taka, że był taki główny sklepik warzywny w Otwocku…
MK: U Barszczewskiej!
AR: … to był jedyny sklepik, w którym była oranżada otwierana w taki sposób jak kiedyś, tak jak teraz są otwierane niektóre piwa. Z podstawówki wychodziło się na długiej przerwie na oranżadę, połowa się wylewała, bo człowiek otwierał ją stylem karate, wstrząsnąwszy wcześniej dla zabawy i takie sytuacje utkwiły nam w głowie, ta oranżada – jako synonim PRLu. I najważniejsze – ona była pyszna, żadna inna nam później tak nie smakowała.
MK: To jest ciekawe: są lata 70., Hydrozagadka była przy okazji, dla nas to najlepszy film z lat 70. Co ciekawe – po latach nasza druga płyta Drzewa w sadzie zdzikły została nagrana sto metrów od Zajazdu pod Złotym Leszczem, tam, gdzie kręcili Hydrozagadkę.
AR: Tę scenę: „Napijmy się oranżady!”
MK: Wszystko się splotło. My w ogole nie jesteśmy psychodelicznni, ten zajazd jest psychodeliczny! Byś go zobaczył to by Ci buty spadły. Jest to były dom marynarza, który zwoził różne rzeczy ze świata i jest tam naćkane wszystko od czapy: poręcz z węża…
AR: W beton parapetów są powtykane zakrętki z zagranicznych kaw – w Polsce nie było takich rzeczy. Jest tam kosmicznie.
MK: Psychodelia do nas przylgnęła, ale my nie jesteśmy mocno psychodeliczni. Nawet były takie głosy w radiu: „To nie jest psychodelia!” – ludzie to kojarzą z jakąś Kalifornią. Uważam, że w większości muzyki jest psychodelia: w Sonic Youth, Tangerine Dream i w Kraftwerku. Wszędzie, gdzie są jakieś głębsze podłady emocji.
AR: Nie mamy założenia, że będziemy grać psychodelicznie…
MK: Podłączymy delay, wiesz…
AR: Jest w nas widocznie taka wrażliwość, że to się staje, mimo tego, czy chcemy, czy nie, robimy muzykę, która tak brzmi. Uważam, że psychodelia nie jest stylem samym w sobie, jak blues, jazz czy rock, tylko jest nakładką na muzykę – w każdym stylu można grać psychodelicznie lub nie. Nam tak to wychodzi samo z siebie. To nie jest założenie.
MK: A jeżeli już psychodelia, to raczej rzeczy osadzone w transie.
AR: Nie przywiązujemy się do jakichś konkretnych nurtów.
Jak nawiązuję się współpracę z tekściarzem Breakoutu i skąd ten pomysł?
Robert Derlatka: Dotarłem do Bogdana Loebla przez realizatora drugiej płyty – Bogdana Żywka, który jest jego sąsiadem. Powiedział mi, że Loebl jeszcze cały czas pracuje, pisze, nawet teraz czytam jego drugą książkę, drugą z kolei po Złotej trąbce. Wprosiłem się do niego. Zadzwoniłem, zapytałem, czy mogę przyjechać z piosenką, którą Michał śpiewał „po norwesku”, czyli sama linia melodyczna bez tekstu. Był kłopot, piosenka miała później angielski tekst, dyskutowaliśmy o tym z Michałem, że przydałby się polski tekst, ale nie było pomysłu.
MK: Chcemy śpiewać polskie teksty.
RD: On tę piosenkę wziął i w ciągu tygodnia napisał tekst.
MK: To był jego styl pracy.
RD: Tak pracował z Nalepą.
MK: Dostawał muzykę z linią melodyczną (nuci melodię „po norwesku” – przyp. red.) i układał to w polskie sylaby. Dostał muzykę, jednak jest zawodowcem, bo następnego dnia był tekst.
Oranżada z jednej strony piszę poważne teksty, takie jak Paskud myślowy czy Niedziela, a z drugiej – humorystyczne, jak Kręci się albo Wracaj. Jak udaje się Wam łączyć te dwa światy?
AR: Jak wszystko – świat jest raz wesoły, raz smutny.
MK: W ogóle jesteśmy bardzo weseli, za takich się uważamy, śmiejemy się od cholery, ale swoje przezyliśmy, nasze teksty wychodzą z naszych przeżyć. Poza tym – nie chciałbym być pomatyczny, ale wydaje mi się, że gramy muzykę ponadczasową. Moglibyśmy teraz napisać tekst o klawiaturach, o komputerach – to by szybko chwyciło, ludzie by to kupili. Albo o…
AR: O katastrofie w Smoleńsku.
MK: O Tupolewie!… ale nie działamy na krótką metę. Jak mówi Wojtek z Obuha: to jest nasza bocznica, jedziemy na niej powoli, powoli, mam nadzieję, że ludzie będą do tego wracali, nie będzie to hit jednego sezonu, że da się tego słuchać tego teraz, za rok, za dziesięć, dwadzieścia lat. A propos Paskuda myślowego, to tekst wynikający z psychiki jednego z nas…
RD: Mogę powiedzieć jaka jest geneza, bo to nie jest żadna tajemnica. Paskud myślowy powstał po mojej dwuletniej terapii alkoholowej, dostałem ten tekst z nieba, gotowy, nie siląc się na nic – podobnie jak Helikopter. Jechałem samochodem, zatrzymałem się na poboczu i napisałem go linijka po linijce, nic nie dodając, nic nie ujmując. Kręci się ma zupełnie inną genezę – jest to tekst o mojej pracy. Byłem przedstawicielem handlowym i się po prostu kręciłem. Tekst jest o pracy, gdzie cię gonią, jest jakiś facet, który na tobie wywiera presję.
Maciej Łabudzki: Co ciekawe, rowerzyści z MTB Masovia z utworu Kręci się zrobili sobie hymn. Na wszystkich zawodach MTB gdzieś w terenie jest grana ta piosenka.
MK: Był ich teledysk, oni jeżdżą po lasach, a w tle kręci się kręci (w domyśle: koła i pedały – przyp. red.).
MŁ: Zrozumieli ten tekst inaczej.
MK: Ale to chyba dobrze.
AR: To znaczy, że ten tekst jest uniwersalny (śmiech).
Graliście dość często w Niemczech. Jak tam trafiliście? Kto was zaprosił? Co to były za imprezy?
RD: Na naszym koncercie w Aurorze w 2003. roku był Henning Küpper, który promuje w Niemczech muzykę ze Wschodniej Europy.
MK: Zajmuje się muzyką psychodeliczną, pisał pracę magisterską nt. sztuki z byłego bloku wschodniego.
RD: Dzięki niemu wylądowaliśmy po raz pierwszy w Berlinie, pomógł nam zorganizować tam kilka koncertów. Później zagraliśmy na znaczącym Klangbad Festival w Scheer, który organizowała stajnia Fausta, czyli ludzie bardzo związani z krautrockiem. Odebrali z tej muzyki tyle, że dla nich jest ok, dla ich line-upu Oranżada to zespół krautrockowy z Polski.
MK: Graliśmy z Embryo, Sofa Surfers, Einsturzende Neubauten – z częścią muzyków tej grupy, Absynthe Minded. Był to chyba nasz najważniejszy festiwal. Mam nadzieję, że tam jeszcze kiedyś pojedziemy. Henning jest naszym menadżerem na Niemcy, ma wyłączność na nas. Potem były inne historie: dziewczyna z Polski, która siedzi w Niemczech zaprosiła nas do Hamburga na festiwal teatralny, do Bremy ze dwa razy i w inne miejsca. Później nas poleciła i zagraliśmy w Białymstoku. Wszystko się jakoś kręci. Także Niemcy cały czas obecne – lubimy tam jeździć.
RD: Ostatnio była też taka sytuacja, że sam klub z Berlina się zgłosił. To było dla nas przyjemne, że ktoś sam napisał z klubu bez polecania z zewnątrz. Nie raz też stacje radiowe z Dortmundu, Stutgartu piszą i proszą o płytę i nasze nagrania lądują na ich playlistach.
MK: Jesteśmy na paru składankach niemieckich. Chcielibyśmy tam jeszcze bardziej uderzyć.
Chyba był taki czas, że graliście więcej tam, niż w Polsce.
MK: Lekka przesada, ale… Dla nas jeden koncert w Niemczech jest jak dziesięć w Polsce. Czujemy estymę ze strony publiczności.
AR: Przyjęcie jest zupełnie inne. Najlepsze przyjęcie w Polsce jest zupełnie inne, niż w Niemczech. Nie gorsze, ale inne. Zupełnie inna publika. Może dlatego, że jesteśmy z innego kraju i traktuja nas jak gwiazdy. Słuchają nas zupełnie inaczej.
MK: Tam chyba jest tak, że ludzie mają więcej możliwości i jak ktoś trafi na koncert, wie po co przychodzi. Było tak, że graliśmy pierwszy koncert w Berlinie dla trzystu osób w obskórnym klubie, ale świetna organizacja, wszystko jak należy, super nagłośnienie, walisz pierwszy dźwięk z gitary i ludzie skacza, są zadowoleni! U nas często jest tak, że gramy koncert, a ludzie siedzą na kanapach, patrzą się na ciebie, nic złego nie robią, ale nie ma tego odzewu. Potem idziesz do kibla i słyszysz w kabinie obok: „Kurwa, ale zajebisty koncert!”. Ja se myślę: „Dlaczego dopiero teraz to słyszę. Przecież dzięki tobie mógłby być jeszcze lepszy”. To jest dziwne, nie zawsze tak jest, ale jest bardzo różnie.
AR: Są ciekawe miejsca. Ostatnio jak graliśmy w Gomunicach…
W Bogarcie?
AR: Tak, w Bogarcie – bisa graliśmy dwa czy cztery razy.
MK: W Gomunicach zawsze jest tak, że nawet jak jest dwadzieścia osób, to jest siła.
AR: Tym razem było wyjątkowo, były trzy czy cztery bisy, padaliśmy na ryj, graliśmy do nocy. Nie spodziewaliśmy się tego.
Skąd się wzięło Wasze zamiłowanie do Mirona Białoszewskiego? Na drugiej płycie śpiewaliście Szare eminencje zachwytu, na najnowszej jeden z utworów nazywa się Impro-Miron.
RD: Miron Białoszewski jest dobrym poetą, warto po niego sięgać, bo pisze wiersze białe, jest nieskomplikowany, jest oczywisty dla mnie, bardzo bardzo pasuje do Oranżady.
MK: Po części jest otwocczaninem.
RD: Później dowiedzieliśmy się o tym, że dużo czasu spędzał w Otwocku i to też wpłynęło na to, by po niego sięgać. Jest jakaś nic pomiędzy tym, że on odpoczywał w miejscowości stricte podmiejskiej, wyjeżdżał z dużego miasta… Napisał pięć wierszy, gdzie jest wymieniony Otwock. Taki lokalny pseudo-patriotyzm z naszej strony. Te teksty są po prostu fajne.
Skąd się bierze ten Wasz lokalny patriotyzm? Jesteście przywiązani do Otwocka, podkreślacie to…
RD: Na pewno z tego, że się mieszka w tym mieście dłużej, niż 20. lat bez żadnych przeprowadzek, właściwie dłużej: 30., 40. Otwock jest blisko Warszawy, ale jest zupełnie niewarszawski, totalnie zapyziały i niech sobie taki będzie i jest ok.
MŁ: Otwock ma bardzo specyficzną atmosferę przez położenie w lesie, właściwie każdy z nas może powiedzieć, że wychował się w lesie.
AR: Dokładnie, od centurm Otwocka, gdzie mieszkam, dziesięć minut drogi – jestem w lesie, w środku lasu.
MK: To jest tak, że jak ktoś jest Polakiem, czuje się Polakiem, a my jesteśmy Otwoccczanami. Nie jest tam idealnie, ale nic nam tam nie doskwiera, żyje się w miarę dobrze – wtedy lubisz to miasto. Oczywiście tam się nic nie dzieje, nie ma knajp, koncerty są rzadko, ogólnie jest to taka duża dupa kulturalna.
AR: Sypialnia Warszawy.
RD: Ładnie jest w lasku, jest zielono, można jeździć rowerem.
MK: Ostatnio w końcu miasto nam trochę pomogło i mamy próby w totalnym lesie…
AR: W pałacu.
MK: …pierwszy raz mamy wymarzone warunki do pracy: tanio, własne miejsce, możesz grać tam całą dobę, w nocy, jest super. Otwock jest ok.
Skąd pomysł, żeby używać instrumentów takich jak garnki, kruszony makaron itp.?
MK: To ja zawsze, ja jestem gitarzystą, Michał Krzysztofiak, zawsze chciałem grać na tych garnkach, ale Artur zawsze mówił: „Nie, dajmy spokój! To bez sensu!” (śmiech całego zespołu). A poważnie – wiesz co, oddam głos naszemu perkuście, który ma fazę na punkcie… czasem się na niego wkurwiamy. Wiesz, on każdy dźwięk, który robi coś takiego (podnosi kubek i go zgniata – przyp. red.), jakiś kubeczek i myśli: „O kurwa! Jakby to przez delay przepuścić to byłoby zajebiste!”.
AR: Uważam, że wszystko może stać się instrumentem, to zależy tylko od człowieka, więc dlaczego nie ma się nim stać torebka makaronu? Jeśli odpowiednio zacznę to zgniatać i przepuszczę to przez delay i reverb, przestaje być torbką makaronu, zaczyna być czymś dziwnym. Ucieszyło mnie to, że po pierwszej płycie, gdy ktoś mnie zapytał: „Co to jest, jakiś syntezator?”. A to była butelka – zgnieciona i przepuszczona przez delay i reverb.
Pierwszą płytę nagraliście w legendarnym Rogalowie Analogowym, czy jesteście miłośnikami analogowego sprzętu?
RD: Na pewno. Całą ideę sprzedał nam Wojtek Czern, który był producentem pierwszej płyty, która nie byłaby taka jaka jest bez jego udziału, pomysłów, realizacji, uczestnictwa. Oprócz jego ducha, dużo grał na tej płycie. Cały czas próbuje sytuować ścieżkę analogową półkę wyżej, niż cyfrę. Nie dość, że przekazuje ducha tego, żeby nagrywać tak, jak się nagrywało kiedyś, z estymą do tego sprzętu. Poza tym ma zasadniczą wiedzę o tym, w czym jest lepsza technika analogowa od cyfrowej i umie to bardzo fajnie uargumentować. Gdy masz do czynienia z kimś takim, kto potrafi wytłumaczyć tą róznicę, czujesz się bezpiecznie jako muzyk.
AR: Jestem najstarszy z zespołu i zawsze miałem na tym punkcie fioła. Byłem DJem na Bambino rodziców, jak mówiłem. Gdy padał deszcz nie szło się do piaskownicy, siadałem, właczałem gramofon i słuchałem róznych płyt. Później, gdy zacząłem się na poważnie interesować muzyką zacząłem zbierać płyty. Były to takie czasy, że nie było jeszcze kompaktu, raczkował magnetofon szpulowy, ja miałem gramofon, więc zbierałem płyty analogowe. Część płyt mam na winylu i cd, wolę bardziej brzmienie winylowe, jeśli ma się dobry sprzęt, słychać różnicę. Jest tam więcej środka, słychać więcej tonów średnich. Współczesna technika nagraniowa polega na tym, że jest tylko bas, stopa, werbel, reszta jest schowana, a w środku się najwięcej dzieje – sporo podskórnych dźwięków, czyli to co najbardziej lubimy. Może gdybyśmy grali muzykę bardziej do tańca, dyskotekową, tam nie byłoby to potrzebne, może by to raziło, byłyby to dziwne dźwięki, tam jest potrzebny bas i sopran.
RD: Rogalów to duża przygoda, jest to legendarne studio, Karpaty Magiczne, zespoły More Experience i cała dobra psychodelia, ta pierwsza była tam nagrywana. A dzisiaj na przykład Armia.
AR: Albo Robotobibok.
RD: Jest to dobre miejsce, dobre ściany.
Zaczynaliście jako trio, a w tej chwili dołączył do Was Maciej Łabudzki z Żywiołaka i nowy gitarzysta. Ponadto ważnym współpracownikiem jest chyba znany z wczesnych płyt Kultu saksofonista Paweł Jordan. Co to za postaci, jak doszło do Waszej współpracy, dlaczego oni?
RD: Z Maciejem, Przemkiem i Arturem mieliśmy drugi skład: Uchomory, zespół improwizujący, band nadal istnieje, nie nastawia się w ogóle na sukcesy (śmiech). Graliśmy dużo z Przemkiem i Maćkiem, Maciek zresztą robił zdjęcia na płytę, więc był blisko nas. Poza tym Otwock – zamykamy się w środowisku osób, które w ogóle cokolwiek robią. Z Uchomorów bardzo łagodnie przeszedł do Oranżady, wsparł Oranżadę już przed nagrywaniem trzeciej płyty. Maciek Cieślak, realizując i miksując miesiąc lub dwa miesiące po Oranżadzie nagranie Uchomorów – zlecenie nagrania kompozycji Vegetable Man Syda Barretta na składankę włoskiej firmy Olivietti Olanti, zwrócił uwagę na to, że Przemek ma bardzo fajne pomysły na gitarze, bardzo fajny wokal. Zaproponował mi, żeby spróbować z Przemkiem w Oranżadzie. Były duże obawy, że Michał jako silna osobowość się nie zgodzi z tym, nie w sensie ludzkim, a muzycznym. Ta fuzja doszła do skutku i jest to bardzo fajne, rozwijamy się dzięki temu. Jest wsparcie ze strony Macieja, jest dużo instrumentów dmuchanych, perkusjonalia, sampler, który bardzo nam pomaga, bo na płycie było dużo dogrywek, poza tym pianino elektryczne. Dużo rzeczy przeszło z Uchomorów do Oranżady.
Pawła poznalismy w 2006 roku na koncercie w nieistniejącym klubie Czarny Lew w Warszawie, gdzie był ze swoją nastoletnią córką. Gralismy wtedy w trio: Arek Michał i ja, było bardzo rockowo, bo Marek Skoczek miał wtedy „wolne”. Paweł był zachwycony. Równolegle grał z Auto da fe – bandem, który kiedys zakladałem z Przemkiem Gurynem. Podczas sesji do płyty Drzewa w sadzie zdzikły zaprosilismy Pawła do zagrania kliku partii, wyszło świetnie i został z nami. To były trudne czasy, druga płyta było chłodno przyjęta, reakcje publki rózne, na koncerty potrafiło przyjść 5 osób. Paweł miał sporo pracy i był ciagle rozdarty. Zmienil opcje, odszedł od muzyki. Ważne fakty są takie, że grał w latach osiemdziesiątych z grupa Radio Warszawa, a potem z Kultem, pierwsza płyta to jego walny udział. Potem grał ze mna w Uchomorach, przez 1,5 roku nagralismy ok. 100 godzin improwizowanej muzyki z niejakim Magikiem, który grał z czarnych płyt. To był kompletny odlot! Gralismy sety 2-3 godziny bez przerwy, Uchomory zagrały jeden normalny koncert i dwa razy do filmu, potem nastapiła fuzja. Maciek Łabudzki wstapił do Oranżady, Magik wyjechał, Przemek i ja cos tam jeszcze graliśmy, ale Oranżada zassała i jego jako bardziej medialny band. Z Pawłem mamy kontakt, jest nadzieja, że jesienia bedzie go można zobaczyć z nami na scenie na kliku koncertach.
Tę składankę Syda Barretta można gdzieś dostać?
RD: Mam płytę, całą składankę, jest też profil Uchomorów na MySpace – jest tam ten utwór.
AR: Ten człowiek wydaje co roku, cyklicznie składanki z jednym utworem w różnych wykonaniach różnych artystów z różnych części świata. Różne kapele robią jeden utwór każdy po swojemu, w naszym wypadku był to wspomniany utwór Syda Barretta
RD: Uchomory pracowały też nad filmem niemym: Szalony Paź – udźwiękowiliśmy go w składzie: Przemek Guryn, Artur, Maciek i ja. Od tego było bardzo blisko do Oranżady, bo graliśmy mniej więcej w tym samym czasie do Brzdąca Chaplina.
Graliście chyba całkiem niedawno w Tarnowskich Górach?
MŁ: Tak, na Festiwalu Filmów Niemych, gdzie zespoły udźwiękawiały różne filmy.
Wasz styl się zmieniał z płyty na płytę, moim zdaniem Drzewa w sadzie zdzikły to płyta lepsza, niż debiut. Czego ja i potencjalni słuchacze możemy się spodziewać po Samsarze – nowej płycie Oranżady?
RD: Nowa płyta jest na pewno bliższa debiutowi, jest mniej agesywna, niż druga płyta. Jest utrzymana w tonacji dość minorowej, choć są dwa czy trzy numery bardzo żywiołowe, ale jest druga strona medalu – są kompozycje spokojne, dwie psychodeliczne, mocne intro i mocna końcówka: przeszło dziesięciominutowy utwór z tekstami mówionymi przez aktorów z otwockiego teatru im. Stefana Jaracza: Przemka Skoczka i Krzysztofa Czekajewskiego. Tekst to znowu adaptacja utworu Jazda do Otwocka mojego ulubionego Mirona Białoszewskiego. Płyta jest nagrana cyfrowo, zmiksowana przez Maćka Cieślaka – dostała z jego strony duże wsparcie.
MŁ: Jeżeli ktoś słyszał poprzednie płyty Oranżady i mu się niekoniecznie podobały, trzecia płyta na pewno będzie mu się podobać. Jest to kwintesencja tego, co było na dwóch płytach, jest utrzymany klimat Oranżady, ale jest zrobiona bardziej przystępnie.
AR: Ja to rozwinę. Dziwne z tą płytą jest to, że słucha jej moja ciotka i ktoś inny, kto słucha zupełnie innej muzyki, ta muzyka podoba się ludziom z bardzo róznych środowisk. Podczas tworzenia tych utworów, jeszcze w wersjach instrumentalnych, były one takie „staro-oranżadowe”, było dużo psychodelii, dużo zakręconych dźwięków, ale gdy zaczęliśmy je nagrywać na płytę moje odczucie było takie, że robią się za bardzo popowe, za bardzo melodyjne i generalnie nie byłem zadowolony. Okazało się, że w trakcie nagrywania przychodziły nowe pomysły, nowe rzeczy i ta muzyka się zmieniała, ewoluwała w ten sposób, że Oranżada rozwineła się równoległe w dwóch kierunkach: z jednej strony Samsara zawiera mnóstwo ładnych melodii, które mogą wpaść w ucho, a jednocześnie nie jest to tandetne, bo psychodelia jest przemycana. Początkowo gramy schematem: zwrotka-refren, zwrotka-refren, ale zawsze później następuje następna część: bardziej instrumentalna, gdzie już „leci” ta Oranżada, wjeżdża to bezkonfliktowo, bardzo ładnie w klimat typowo oranżadowy.
RD: Recenzja w Przekroju podkreśla coś, co mi się bardzo nie podoba – piszą, że: „Najpierw jest onirycznie, a później jest czad” (śmiech).
AR: To nie jest czad! To jest Oranżada.
Czytałem część recenzji – w większości były pozytywne.
AR: Rafał Księżyk wstępnie pretenduje Samsarę do płyty roku 2010 w kategorii muzyki rockowej. Poza tym Filip Łobodziński w Newsweeku – naprawdę nieźle. Miłe, bo są to nazwiska zasłużone, odnosimy się do nich z szacunkiem, wiemy, że ci ludzie mają jakąś wiedzę nt. muzyki.
Ostatnie pytanie: kim są Jacek i Marek z Waszych utworów: Piosenka przez Jacka i Telefon od Marka?
RD: Piosenka przez Jacka – mieliśmy próbę na dworcu w Falenicy, w studiu Morter. Przyszedł na nią Jacek Skirucha, jeden z gitarzystów Closterkeller, Przemek Guryn grał kiedyś w Closterkeller, jest współzałożycielem… Jacek grał na jednym talerzu przez całą próbę – stąd Piosenka przez Jacka. A Telefon od Marka, bo grał kiedyś z nami Marek Skoczek, miejmy nadzieję, że jeszcze kiedyś do nas wróci i tak powstał tytuł. Marek często dzwonił…
AR: Tak, gdziekolwiek jechaliśmy, miał non-stop w ręku telefon i stąd ten tytuł. Ok, dzięki za rozmowę, powodzenia w promocji nowej płyty.
ŁUKASZ FOLDA, Maj Music Festival 2010
Oranżada w Greifswaldzie – 4.12.2010.
Psychodeliczny finał polenmARkT.
Na zakończenie trwających dwa tygodnie wydarzeń kulturalnych przygotowany został specjalny wielowątkowy wieczór polski. Rozpoczęło się od dwujęzycznej prezentacji z towarzyszeniem slajdów. Poruszono m.in. temat polskich festiwali (Jarocin, Przystanek Woodstock, Malta Festival), polskiej kuchni, pokazano również film “Animowana historia Polski” Tomasza Bagińskiego. Starano się także uzmysłowić, iż Polska to nie tylko katolicyzm, bracia Kaczyńscy czy Tadeusz Rydzyk. Następnie troje niemieckich studentów czytało polskie wiersze z zadziwiającą poprawnością jak na zaledwie kilka miesięcy nauki i liczne pułapki językowe. Czas na przerwę, podczas której blisko 200 zgromadzonych osób mogło spróbować polskich potraw (pierogi, bigos, kasza, ciasta) przyrządzonych przez studentów przybyłych dzięki programowi Erasmus.
Na deser czekał koncert grupy Oranżada. Trzeci w tygodniu występ panów w Niemczech; wcześniej odwiedzili Lipsk i Berlin. Śpiewanie w języku polskim przed mieszaną publicznością wydawało się ryzykownym krokiem, okazało się jednak, iż dzięki hipnotyzującej warstwie muzycznej język nie stanowił zbyt wielkiej przeszkody w odbiorze. Członkowie zapomnieli angielskiego co prowadziło do komicznego powtarzania się sytuacji: główny wokalista Michał Krysztofiak pytał gitarzystę “Przemek jak to było po angielsku?”. Mało kto zwracał jednak na to uwagę.
Siedzący szybko zdecydowali się na odłożenie krzeseł. Stopniowo przybliżano się do muzyków, niektórzy pozwolili sobie nawet na tańce. W Greifswaldzie Robert Derlatka (gitara basowa), Przemysław Guryn (gitara elektryczna), Michał Krysztofiak (gitara, wokal), Artur Rzempołuch (perkusja) oraz Maciej Łabudzki (perkusjonalia, trąbka i inne) zagrali kilkanaście utworów. Stopniowo wprowadzali więcej psychodelicznych elementów. Nie ograniczali się do standardowego instrumentarium, wzbogacając je m.in. o elektroniczne smaczki i…szczoteczkę do zębów. Instrumentaliści dopieszczali dźwięki. Wycofani słownie, lecz jednocześnie pewni swoich umiejętności muzycznych. Dzięki konstrukcji własnego dźwiękowego świata kontaktują się z publicznością. Nagrania studyjne nie oddają pełnego potencjału zespołu, fanom psychodelicznych doznań polecam dlatego występy sceniczne projektu z Otwocka. W pierwszy weekend grudnia Oranżada była dobrym zwieńczeniem polenmARkT 2010.
Łukasz Stasiełowicz
Materiały prasowe do pobrania: